06 stycznia 2015

2. (75) Jesteś tym, co w sobie wyhodujesz.


Zastanawiałeś się kiedyś, co tak naprawdę jest w nas? Tak dogłębnie, w środku. 
Mamy płuca, które pozwalają nam oddychać.
Pracujące 24/7 - bez urlopów, świąt i zwolnień lekarskich serce.
Wątrobę, która znosi nasze najgorsze wybryki z używkami, nikotyną i alkoholem. Ona też stara się jak może.
To raptem trzy narządy, nie przeżyjemy nie mając któregokolwiek z nich, a przecież są jeszcze nerki, tarczyca, jelita, narządy płciowe (które jakby nie patrzeć, dostarczają nam wiele radości, jeśli używamy ich w odpowiedni sposób).
No i jest oczywiście mózg, podobno ten najważniejszy, uważa się, że to on decyduje o tym, co myślimy, robimy, spryciarz z niego, nie ma co.
A jeśli Ci powiem, że to nie mózg decyduje o wszystkim? Nie mózg, nie serce, ani żaden inny narząd? 
A jeśli mamy Duszę? Nie taką, o jakiej nam mówili na lekcjach religii, nie idziemy po śmierci po schodkach i nie pukamy do bram prosząc o wpuszczenie do Królestwa Niebieskiego. Nie trafiamy też do Piekła.
Nasza Dusza, to my sami. Widuję czasami ludzi, którzy są martwi. Często żyją w rutynie, rzadziej dopada ich depresja. Przy takim trybie życia nasza Dusza umiera, gdyż nie ma siły i przestrzeni na rozwój. Nie doceniamy potęgi nas samych. Możemy wybrać jedną z dwóch dróg i albo zostać korporacyjną szmatą, która po skończonej pracy siada z piwem przed telewizorem/komputerem, albo rozwijać Umysł, dając mu przestrzeń do bytu. Okej, łatwo mówić, ale co robić? Dokształcajmy się, czytajmy książki, chodźmy do teatru, na koncerty, do muzeum, na wykłady ludzi mądrzejszych od nas. Jeśli chcemy się bardzo rozwinąć, ważne jest, by mieć kogoś nad sobą, kto nas poprowadzi (przynajmniej z początku), w takiej sytuacji polecam zbiorowe medytacje, mindfulness, jogę. Oczywiście, jeśli jesteśmy ludźmi aktywnymi, to każdy sport oparty na pracy mięśni bez substytutów wspomagających (mam na myśli koktajle białkowe, odżywki, hormony) jest świetną formą dla oczyszczenia Duszy. 
Ja jestem osobą okrutnie leniwą, do kompletu introwertyczką. Ochota na jakikolwiek wysiłek fizyczny dopada mnie raz na kilka tygodni. Zdecydowanie bliższe mojemu sercu są książki, kawa i czekoladki. Jednak ćwiczę swój umysł w nieinwazyjny sposób, dokładniej taki, który nie zagraża mojemu tłuszczykowi. Medytacja, czy nawet rozważania wewnątrz siebie. Gdy po raz pierwszy trafiłam na medytację z prawdziwego zdarzenia zupełnie nic nie czułam. Wydawało mi się to wręcz delikatnie śmieszne, aczkolwiek pomogło. Zabrał mnie tam mężczyzna mojego życia, bo wizja powracającej depresji zaczęła być niebezpiecznie wyraźna. Trafiając do tej malutkiej świątyni na Hożej 51 w Warszawie odkryłam coś, czego bardzo długo brakowało mojemu istnieniu. Wyszłam spokojniejsza, wyciszona, no i przede wszystkim bogatsza o nowe wiadomości, umiejętności. 
Wielokrotnie próbowałam ćwiczyć mindfulness z bodyscanem. Za każdym razem usypiałam. W końcu doszłam do wniosku, że to bez sensu, znalazłam coś pomiędzy. Pomaga mi wyciszyć się przed snem i poukładać wszystko w odpowiednich szufladkach. Najdziwniejszym sposobem medytacji wydawała mi się medytacja polegająca na skupieniu się i wsłuchaniu we własny oddech, całkowicie jej nie rozumiałam. Do pewnego momentu swojego życia, gdy jechałam na miejsce spotkania całkowicie zestresowana, z okrutnym bólem w klatce piersiowej, nierównym oddechem i łzami cisnącymi się na powieki. Wtedy po raz pierwszy zrozumiałam istotę medytacji, skupiłam się na tym przeklętym oddechu, nie myślałam o niczym innym poza wdechem i wydechem oraz tym, gdzie najbardziej go czuję. Wydaje mi się, że gdyby nie ta umiejętność, ludzie w metrze mieliby 19-latkę z zawałem. 
Niby drobiazg w codziennym życiu pełnym stresu i pogoni za króliczkiem, a jednak pozwolił mi zmienić podejście do niektórych spraw, bo najważniejsze, to mieć czysty, pełnym przestrzeni umysł. 
Jeśli jednak go przeciążymy, to jesteśmy w dupie.
A teraz idę do tej nieszczęsnej zoologii.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz